sobota, 10 września 2011

NA BIBLIOTECZNEJ PÓŁCE MALUCHA

Czasy, gdy kupienie pięknie wydanej książki dla dziecka oznaczało prawdziwe wyzwanie i bez właściwych znajomości z panią z księgarni było zwyczajnie niewykonalne dawno już minęły. Pamiętam jeszcze taki okres, gdy dzięki innym znajomościom - z panią z kiosku - moja babcia kupowała "Przyjaciółkę". Tam, najczęściej na ostatnich stronach, albo w środku,  była do wycięcia bajka. I to nie byle jaka! Wytrwali mogli zebrać kanon dziecięcej literatury światowej - Jerszow, La Fontaine, Andersen, Bracia Grimm... Pamiętam pieczołowitość z jaką wycinało się poszczególne strony, a potem ślamazarne zginanie wzdłuż zaznaczonych linii. Gotowa bajka, żeby się nie zgubiła i nie zniszczyła była przechowywana w specjalnej teczce na gumkę. 
Obecnie, na księgarskich półkach, aż roi się od publikacji dla dzieci. Pozycje dla najmłodszych wabią oryginalnością, kolorystyką, estetyką wykonania... straszą ceną. W natłoku tytułów, wydawnictw, autorów ciężko jest coś wybrać, zwłaszcza, gdy z jednej strony chcielibyśmy coś, co dziecku się spodoba, z drugiej budżet domowy jest dość napięty.
Biśmiś i Źrebak zebrali już całkiem poważną kolekcję, która ciągle się rozrasta i zmienia- wraz z zainteresowaniem właścicieli. Być może ich bibliofilskie przygody, a także związane z nimi przemyślenia komuś się przydadzą.
W tym dziale będzie zatem o książkach dla dzieci - bardzo subiektywnie: o ich jakości, cenie, walorach edukacyjnych i tym, jak sprawdziły się u Biśmisia i Źrebaka.

środa, 13 lipca 2011

NA STRAGANIE W DZIEŃ TARGOWY ...czyli luksus jedzenia

Dawno, dawno temu luksusem był kawior, trufle, wołowina Kobe...
W czasach PRL- pomarańcze, szynka, prawdziwa czekolada i kawa.
Dziś... luksusem jest prawie każdy produkt spożywczy.
Nigdy nie byłam mega oszczędna. Rozrzutna też nie, ale jakoś te moje oszczędności oszałamiające nigdy nie były.
Podobno każda kobieta potrafi oszczędzać, a najlepiej wychodzi jej to na jedzeniu. Mnie nie, choć kobietą jestem.
Patrzę na domowy budżet i zastanawiam się, gdzie tu jeszcze oszczędzić, gdzie przyciąć wydatki, ale nie bardzo już jest gdzie. Pociągniesz z jednej, robi się dziura z drugiej... załatasz coś, a za moment w trzech innych miejscach pojawią się braki. Od kilku miesięcy nie potrafię skutecznie zarządzać domowymi finansami.
No, bo gdzie oszczędzić? Gdzie jeszcze zmniejszyć wydatki?
Żonglerka rachunkami odpada - zbyt boję się bezdomności i komornika - choć znam rodziny, gdzie to jedyna możliwa opcja. "W tym miesiącu płacimy to, a ten rachunek może poczekać, bo dopiero jedno ostrzeżenie wysłali..." tak mniej więcej brzmią comiesięczne rozmowy. Ubrania? Z secondhandu, buty - najtańsze, ot takie, żeby boso nie chodzić. I noszone do oporu, do momentu, gdy więcej w nich dziur niż w serze. Kosmetyki? Skreśliłam już dawno. Zostały mi jedynie dezodorant, mydło, szampon i pasta do zębów. Gazety? Ostatnią kupiłam kilka miesięcy temu [ taki chwilowy bunt przeciw życiu ascetki]. Kino, restauracja teatr? Teraz już nawet przy dużych okazjach odpadają - zbyt wielkie obciążenie budżetu - no, chyba, że za darmo bilety, tak w ramach sponsoringu przez zakład pracy lub znajomych.
Coraz tańsze produkty, coraz mniej znane marki... ostatecznie powracam do jedzenia. Jedyny punkt, pozwalający na jakieś jeszcze manewry. Czy jednak na pewno? Czy rzeczywiście w ostatnich miesiącach można jeszcze manewrować wydatkami na jedzenie?
Wyskakuję po paczkę pierogów, w kieszeni 5 zł. Dwa tygodnie temu miałam jeszcze kilka groszy reszty, w tym... muszę donieść prawie dwa złote. Do tej pory, mniej więcej od czerwca do października, można było ratować się krajowymi warzywami i owocami. Jakieś potrawki, placki, zapiekanki, owocowe zupy... Teraz tego typu dania porównywalne są cenowo do mięsnych.
Większość owoców kupujemy już tylko dla Bismisia - żeby poznał smak. Po kilka sztuk - niczym na degustację, a i tak wśród większości rodziców uznawani jesteśmy za ekscentryków. Z przerażeniem zaobserwowałam, że inne dzieci z podwórka z zazdrością patrzą na jedzącego poziomki czy borówki Bismisia. Tego lata, niektórych owoców nie spróbowały - cena okazała się dla rodziców zaporowa.
Każdy kolejny dzień niesie ze sobą kolejne podwyżki. Tu grosz, tam pięć...
Nawet moje książki kucharskie z serii "Kuchnia niedroga" , "Kuchnia za trzy grosze" zaczęły mieścić w sobie przepisy, którym daleko od tanich. A jeśli nie można już oszczędzić na jedzeniu, to na czym teraz?

wtorek, 12 lipca 2011

MATURA A.D. 2011

Początek lipca - wyniki matur. Jak co roku na wszystkich portalach społecznościowych i informacyjnych pojawi się wielka dyskusja. kto winny, że takie statystyki, kogo spalić na stosie? Oczywiście na pierwszy ogień pójdą nauczyciele - nie nauczyli, później szkoła - taka kiepska, choć reklamuje się, że dobra; potem ministerstwo - wymyśla niestworzone wymagania, dalej reforma - po co w ogóle reformowali, następnie komicje i CKE - za dużo wymagają, za trudne arkusze ułożyli... dostanie się rządowi, poprzedniemu ustrojowi... niewinni będą jedynie uczniowie. Ofiary systemu. I ich rodzice - oszukani przez wszystkich wyżej wymienionych. Mamieni niedorzecznymi obietnicami, okradzeni przez żądnych pieniędzy korepetytorów, nakręcani przez media.
Tymczasem wskazanie palcem winnego nie jest takie proste. Matura, czy jak kto woli egzamin dojrzałości został zdewaluowany już jakiś czas temu. Przyczyniły się do tego różne czynniki, o których może przy innej okazji.
"W połowie lat 90. wyższe wykształcenie miało 6,8% ludności, policealne - 2,6%, średnie (ogólnokształcące, techniczne i zawodowe) - 50,5%, podstawowe - 33,7%, a niepełne podstawowe lub żadnego - 6,3%. Między 1988 a 2006 rokiem udział osób z wykształceniem wyższym w całej populacji zwiększył się z 6,5% do 14,6%. Odsetek osób z wykształceniem średnim wzrósł z poniżej 25% do 35%. W 2006 roku powszechność wykształcenia co najmniej średniego była w Polsce wyższa od średniej dla krajów Unii Europejskiej". 
W 1999 roku wprowadzona została jedna z czterech reform. Reforma szkolnictwa. Pospiesznie, po łebkach... tak jak to w naszym kraju bywa. Bez odpowiedniego zaplecza, odpowiednio przygotowanej kadry... I oczywiście jak to w Polsce wszyscy spodziewali się, że spektakularne efekty będą po roku. Każdy zdrowo myślący człowiek wie, że na efekty jakiejkolwiek reformy trzeba czekać kilka lat. Cuda nie zdarzają się w ciągu niepełnych 12 miesięcy, a przynajmniej nie w polskim szkolnictwie, skoro jednak cudów nie było zaczęto reformę "ulepszać", dostosowywać niekoniecznie do sytuacji społecznej, ale z całą pewnością do sytuacji politycznej. Od tego momentu edukacja polska stała się doskonałą kartą przetargową w czasie politycznych rozgrywek i przedwyborczych wyścigów. Gruntowne zmiany jakie miały objąć wszystkie szczeble edukacji okazały się mrzonką. Wszystkie, nazwijmy to niedociągnięcia, które z czasem miały zostać zlikwidowane poprzez doszkalania i drobne zmiany, urosły do rangi problemów, z którymi bez radykalnych posunięć poradzić już sobie nie można.
Tylko czy współczesne społeczeństwo jest gotowe na zmiany? Na radykalne, często bolesne dla ego tak rodzica jak i ucznia czy nauczyciela reformy? Czy Polacy są w stanie poczekać na wyniki kilka lat? I najważniejsze, czy jesteśmy gotowi poświęcić kilka roczników? Aha, co chyba najistotniejsze, czy znajdzie się rząd na tyle odważny by je wprowadzić, a Polacy na tyle odpowiedzialni by pozwolić mu być u władzy kilka kadencji?
Czy rzeczywiście wszyscy muszą mieć maturę? Czy nie można być wartościowym człowiekiem, cennym pracownikiem bez tego świstka papieru? Czy współczesne społeczeństwo polskie jest aż tak głupie, że nie zdaje sobie sprawy z tego w jakim kierunku zmierza? Przecież ponad 14% legitymuje się wyższym wykształceniem. Powinni być zdolni do logicznego myślenia, umieć analizować obecną sytuację i wyciągać z niej wnioski na przyszłość. A może są tak "doskonale " wykształceni, że nie potrafią?
Za moich czasów [ czyli jakieś 15 lat temu ] matura coś znaczyła. Absolwent technikum miał w ręku fach i - jeśli zdał maturę - otwartą drogę na studia. Absolwent liceum legitymował się szeroko rozumianą wiedzą ogólną, którą ukierunkowywał i uściślał dopiero w szkołach pomaturalnych/policealnych lub na studiach. Ci, którzy ukończyli zawodówkę szli do pracy lub kontynuowali naukę w technikach. Nie wszyscy mieli ukończone studia. Nie wszyscy mieli maturę. Za to znacznie większy odsetek czytał rozumiejąc co czyta, potrafił liczyć w pamięci, znał historię swojego kraju... Nauczyciel cieszył się powszechnym szacunkiem i uznaniem. Do głowy by mi nie przyszło podnieść na niego głos, nie mówiąc o grożeniu czy zastraszaniu. Znałam swoje prawa, ale znałam i obowiązki. Moja matka idąc na zebranie nie przyjmowała postawy roszczeniowej, nie gloryfikowała mnie jako dziecka bez skazy. Kiedy na to zasłużyłam, obrywałam po uszach. Za moich czasów naruszenie statutu szkoły wiązało się z poniesieniem z tego tytułu konsekwencji. Jeśli któryś z punktów przewidywał relegowanie ze szkoły... uczeń był z niej relegowany. Nie chodziłam na korepetycje ze wszystkich przedmiotów, nie miałam stałego zwolnienia z w-fu, nie przypominam sobie by jakikolwiek nauczyciel drżał o swoją posadę wstawiając mi jedynkę, pisałam testy i musiałam uzyskać z nich ponad 50% , żeby mieć ocenę pozytywną. Nie miałam w klasie nikogo z ADHD, dysleksją, dyskalkulią.... Ci którzy byli upośledzeni w stopniu lekkim chodzili do klasy specjalnej, o odpowiednio opracowanym do ich możliwości programie. Nie przekreślało im to życia, ba w kilku przypadkach jakie znam pozwoliło w wolniejszym tempie dojrzeć, zdobyć wykształcenie, zawód, realizować się na wielu płaszczyznach... Być cennym członkiem społeczeństwa. Dlaczego zatem dziś do szczęścia i powszechnego szacunku potrzebujemy matury i studiów? I czy rzeczywiście siedząc na zmywaku w Anglii, z dyplomem magistra na dnie walizki  jesteśmy lepsi od tego, który obok nas macha szmatą, a ma jedynie wykształcenie podstawowe? Czy ktoś kto z dyplomem uczelni wyższej w kieszeni decyduje się na karierę sprzątaczki/pomywaczki [ absolutnie nie deprecjonuje tych zawodów] sam siebie nie deprecjonuje? Czy brak ambicji w takim przypadku nie jest czymś bardziej godnym potępienia niż brak wykształcenia? Dlaczego z pogardą mówimy o absolwencie zawodówki, fachowcu, który jest dobry w tym co robi, a podziwiamy magistra ekonomii, który za kilka funtów nosi cegły na budowie? Czy współczesny Polak jest, aż tak próżny, by wierzyć, że trzy magiczne litery przed nazwiskiem wszystko zmieniają?
Ależ mi się tych pytań namnożyło.

piątek, 1 lipca 2011

NIKT NIKOGO NIE ZMUSZAŁ czyli poranne rozważania o roszczeniowej postawie Polaków

Kilka minut temu przeczytałam, że rodziny żołnierzy poległych w Iraku i Afganistanie będą domagały się odszkodowań od MONu za śmierć bliskiej osoby i poniesione straty emocjonalne. Przez moment zastanawiałam się, czy aby nie padłam ofiarą kaczki dziennikarskiej, ale nie, rzeczywiście pozywają.
Śmierć członka rodziny zawsze jest tragedią, jednak bywa różnie. Są sytuacje, do których można się przygotować [ jak chociażby śmiertelna choroba, wiemy, że bliska nam osoba umrze, mamy jednak czas na przygotowanie się do tego, na zbudowanie emocjonalnej bariery ochronnej], sytuacje nieprzewidywalne, spadają na nas niczym przysłowiowy grom z jasnego nieba  - wypadek samochodowy- godzinę temu ktoś z nami był i nagle, bez zapowiedzi, znika z mapy żyjących, i sytuacje, których można się spodziewać, bowiem wpisane są w specyfikę zawodu.
Żołnierz to zawód, w który ryzyko śmierci jest wpisane. Zarówno do Iraku jak i Afganistanu obowiązku wyjazdu nie było. Ci, którzy się zdecydowali świadomi byli, że w bierki tudzież Piotrusia grać tam nie będą; że skoro oni mają broń, z całą pewnością nie na kapiszony, to i przeciwnik po drugiej stronie barykady też ją mieć może i solą ładował nie będzie. Poza tym i comiesięczny żołd do najniższych nie należał, jak zawsze, gdy służbę odbywa się poza granicami państwa, i istnieje ryzyko, że się z takich wojaży nie wróci, tudzież wróci, ale w worku. Kiedy zatem słyszę, bądź czytam, że rodzina poległego na misji żołnierza jest całkowicie zaskoczona jego śmiercią, że zupełnie się tego nie spodziewali, że nie byli w żaden sposób przygotowani na taką ewentualność, to zastanawiam się czy są aż tak głupi, obłudni czy naiwni?  Przecież każdy zdroworozsądkowy człowiek ma świadomość, że żołnierz wyjeżdżający na misję  może z niej wrócić lub nie. Taki zawód. Jest prestiż munduru i służby ojczyźnie, jest i ewentualna śmierć na polu walki. Jest broń i ostra amunicja, może wyniknąć strzelanina, z której cało się wyjdzie albo i nie.
Jeszcze bardziej absurdalnym jest linia argumentacyjna o zerwanych więziach rodzinnych, jaką przyjęli wynajęci przez rodziny adwokaci. "Trójmiejscy prawnicy chcą walczyć o zadośćuczynienie. Ich główna linia argumentacyjna w sprawie zadośćuczynień dla rodzin żołnierzy poległych na misjach jest podobna do tej, którą przyjęli w sprawie poprzednich klientów: mają zostać wypłacone za zerwane więzi rodzinne. – Prawo do rodziny jest zagwarantowane w konstytucji, a jako takie musi podlegać ochronie prawnej. Utrata bliskiej osoby oznacza, że wartości, które normalnie wszyscy nabywamy, tutaj zostają utracone. Rozerwane więzi rodzinne, małżeńskie, rodzicielskie rodzą poczucie osamotnienia. Orzecznictwo nazywa to naruszeniem dóbr niematerialnych w postaci rozerwanych więzi, osamotnienia i krzywdy – mówi mec. Sławek". Absurd takiego stwierdzenia, czy też raczej użycie takiego argumentu powala na kolana - przynajmniej mnie. Idąc tym tokiem rozumowania można by pozywać państwo w każdym z przypadków, kiedy utracimy kogoś bliskiego. Nie koniecznie musi on przebywać na wojnie.
  • członek rodziny zginął w wypadku samochodowym - zerwane więzi rodzinne, wina państwa bo: pozwoliło na sprzedaż szybkiego samochodu, drogi są w kiepskim stanie, zbyt mało restrykcyjne kary dla piratów drogowych nie są wystarczającym straszakiem...
  • umarł, bo chorował na coś nieuleczalnego - zerwane więzi rodzinne, wina państwa bo: za mało łoży na rozwój nauki, szpitale są źle wyposażone, personel medyczny słabo wykwalifikowany...
  • żona/mąż ode mnie odeszła/szedł - zerwane więzi rodzinne, winne państwo bo: nie zapewniło mi wystarczającego wykształcenia, nie umożliwiło zakupu mieszkania, nie zadbało o świetlaną przyszłość pozbawioną problemów egzystencjalnych... itd.
 ... można by tak w nieskończoność.
Po chwili zastanowienia nasuwa się jednak inne pytanie? Czy w czasie gdy syn/ojciec/brat przebywali na misji, setki kilometrów od domu i to nie dzień czy dwa, więzi rodzinne nie zostały zerwane? Czy wpływający co miesiąc na konto żołd był wystarczającym spoiwem dla tych więzi? Dlaczego wówczas żadna z rodzin nie protestowała? Czy wyciągi bankowe są, aż tak dobrym substytutem bliskości drugiego człowieka? Gdyby ktoś zaś, postanowił wysunąć argument, że rodziny poległych zostały pozbawione np. środków do życia, bo żołnierz był jedynym żywicielem to już odpieram.  MON wykupuje naszym żołnierzom przed wyjazdem na misję ubezpieczenie od następstw nieszczęśliwych wypadków. W przypadku śmierci, z NNW osobie wskazanej przez żołnierza wypłacane jest 250 tys. zł. Następne w kolejności są środki gwarantowane ustawowo: jednorazowa wypłata 18-krotności średniej krajowej (ok. 62 tys. zł), powiększona dodatkowo o trzyipółkrotność na każde dziecko, plus prawo do dodatkowego odszkodowania, przyznawanego przez ministra w uzasadnionych przypadkach. Do tego wszystkie wypłaty, tak jakby żołnierz odchodził ze służby: odprawa, spieniężone urlopy, ekwiwalenty i nieodebrane dodatki. Do tego dochodzą comiesięczne wpływy z tytułu renty rodzinnej, zapomogi, o którą można się starać u ministra obrony narodowej, i pomoc w kontynuowaniu nauki, wypłacana młodzieży od 16. roku życia, nie dłużej jednak niż do 25. Plus pomoc finansowa w dokształcaniu zawodowym i przekwalifikowywaniu w maksymalnej kwocie 5,6 tys. zł. Mało to czy dużo, to już kwestia subiektywna. Że co? Że pieniądze nie zastąpią ukochanego męża/syna/tatusia? Ależ oczywiście, że zastąpią, w końcu po to ten pozew. O odszkodowanie, o kolejne złotówki wpływające na konto. Śmierci nie da się wycenić? Da, oczywiście że da. W/w rodziny mówią o bardzo konkretnej kwocie, z żalem jedynie dodając, że być może nie da się jej uzyskać.
W całej sytuacji smutne najbardziej jest to, że powyższe rodziny nie są odosobnionym przypadkiem. Społeczeństwo polskie głośno mówiło i mówi o prawie do wolności bardzo szeroko rozumianej jako pojęcie - o wolności słowa, wolności wyboru, o możliwości samostanowienia o własnym losie... Szkoda tylko, że kiedy już to uzyskali, to za błędne decyzje nie chcą wziąć odpowiedzialności. W końcu nikt nikogo nie zmuszał by został żołnierzem, górnikiem pracującym z narażeniem życia pod ziemią, pielęgniarką w szpitalu czy nauczycielem. Ludzie, którzy się na taki, a nie inny zawód decydowali mieli możliwość sprawdzenia z czym on się wiąże. Jakie są obecnie warunki na rynku pracy, jakie pensje, w końcu jakie zagrożenia lub niedogodności zawód ten ze sobą niesie. Podjęli samodzielną, dorosłą decyzje. Nikt ich nie zmuszał. Zatem niech w trudnych chwilach potrafią ponieść jej konsekwencje, nie zaś oskarżać innych o swój obecny los i żądać od państwa finansowego zadośćuczynienia. Jak to jednak z Polakami bywa, tylko patrzeć jak kolejne zbiorowe pozwy pojawią się na wokandzie. tym razem górników, policjantów, kolejarzy...

cytat pochodzi z tego artykulu

Uzupełnienie, 08.09.2011
Zgodnie z przewidywaniami pojawiły się kolejne pozwy. Jak na razie, przede wszystkim dotyczą wypadków lotniczych, [ Rządowy Tupolew swym ostatnim lotem przetarł drogę] ale... dajmy rodakom czas, zwłaszcza, że niedługo wybory.